„Gorączka dojrzałości”, czyli wspomnienia z planu spektaklu w reżyserii Michała Białeckiego
22/11/2020W życiu są noce i dnie, ale są też niedziele, których jest najmniej
Maria Dąbrowska Noce i dnie
W czasach gdy codziennością stało się coś, co kiedyś było piętnowane czyli całodniowe siedzenie w domu, każda okazja do oderwanie się od rzeczywistości jest jak punkt kulminacyjny w spektaklu, gdy suspens sięga zenitu, a widz za chwilę pozna sens tych ostatnich dwóch godzin biernie przesiedzianych w fotelu w teatrze. Zwłaszcza gdy pojawia się okazja na „chrzest bojowy” w roli „dorosłego człowieka”, czyli zaproszenie do statystowania w „Czerwonej gorączce” w reżyserii Michała Białeckiego – prawdziwa kopalnia przeżyć, niemalże oderwanych od rzeczywistości.
Tylko tydzień, a może aż tydzień… W zasadzie nie do końca ze względu na duży sukces dzieła, które powstało w moim rodzinnym Zabrzu, połączone z nagraniami do teatru-telewizji, które zajęło następne trzy dni. Jednak, od początku…
Po raz pierwszy w mojej karierze miałem szansę doświadczyć profesjonalnego planu filmowo-teatralnego, który w dodatku jest dość nietypowy a w zasadzie wyjątkowy, gdyż składa się z trzech poziomów na scenie. Parter, zaraz przed twarzą widza i dwa balkony powyżej. Już na starcie sala muzealna wywiera absolutnie niezwykłe wrażenie. Druty kolczaste, balkony zaaranżowane na kilka poszczególnych lokacji, ogromny drewniany płot… a wszystko w budynku, gdzie na środku stoi potężny silnik.
Początek mojego udziału w projekcie nie porywa. Długie godziny do późnych godzin nocnych, obserwuję pracę oświetleniowców i zespołu nagłaśniającego i to jedno powtarzające się słowo sekwencja: sekwencje sceny, sekwencje światła, sekwencje muzyki, zapisujemy sekwencje. Żmudne godziny spędzone na krześle, które ktoś niewtajemniczony, mógłby nazwać straconymi.
W końcu nadeszła moja kolej i zostałem poproszony o odegranie kilku krótkich ról. Nic w zasadzie nawet nie mówiąc. No właśnie… krótkich, ale czy nieznaczących? Co więcej w finalnej wersji jedna z moich scen wyleciała. Czy byłem niepotrzebny?
Ot proste udawanie zmarłego… i tak w zasadzie miała się moja rola zakończyć. Okazało się, że nie jestem wstanie zdążyć na następną scenę. Na szczęście nie byłem jedynym statystą i umówiłem się ze znajomym, że ma mnie wykopać. No i mnie wykopał… a że reżyserowi pomysł przypadł do gustu, to ze sceny mnie „nie wykopał”. Co więcej, przed pierwszym dniem zdjęciowym usłyszałem pamiętne zdanie „Na jutro umyj nogi!”. Czy była to jakaś sugestia? Raczej właśnie okazja! Do dziś trenuję techniki udawania, że się nie oddycha.
I właśnie ta otwartość najbardziej zapada w pamięć, odmienność aktorów, jak i reżysera od ogółu społeczeństwa. Wydawać by się mogło, że jedyne co robią to trzymają czaszkę w wyciągniętej dłoni, a ich mottem życiowym jest to be or not to be. Nie… niech nikomu się nie wydaje, że powaga i oziębłość to jedyny atrybut każdego aktora. Z wielu godzin pracy wyłania się pewien obraz realnej wartości naszych starań i pracy. Pomijając zawiązane znajomości, tamte dni mogę określić jako wyjście w nietypowym przebraniu na sam szczyt wieży szybowej o zachodzie słońca i spoglądanie na rzeczy przyziemne z wysokości…
Jaka to miła odskocznia, widząc ten moment jeszcze raz i siedząc przed komputerem i pisząc ten tekst. Jest to zwłaszcza wyjątkowy obraz dla wchodzącego w dorosłość, tegorocznego maturzysty, takiego jak ja. Ten plan, był jak miniatura całego życia. Rodzisz się – wchodzisz pierwszy raz w to dziwne i niezbadane środowisko. Dojrzewasz – nawiązujesz kontakt. Dorastasz – nadchodzi premiera i mając w głowie wszystkie emocje, pokazujesz najlepszy finał razem z innymi aktorami, nieważne czy profesjonalistami, czy amatorami… Umierasz – czas się pożegnać i znów zacząć żyć mając wszystko już tylko w pamięci, a przecież ledwo co się zaczęło, dopiero prawdziwie zdobyłeś kontakty i znalazłeś radość z przebywania tutaj i siedzenia na krześle z powtarzającym się słowem sekwencja.
Ale czy nasze życie nie składa się po prostu z sekwencji?
Autor: Krystian Kowalski